(1897–1983) Ksiądz archidiecezji lwowskiej, kapelan Związku Walki Zbrojnej we Lwowie, ps. „Pomian”
Urodził się we Lwowie 6 kwietnia 1897 r., uczył się w pałacu rodzinnym w Pieniakach w powiecie Brody. Ukończył studia rolnicze w Dublanach i odbył praktykę w majątku. Po dwukrotnej odmowie przyjęcia do seminarium duchownego wyjechał na studia teologii i filozofii do Fryburga szwajcarskiego. Po ich ukończeniu przyjęty do seminarium lwowskiego, 4 lutego 1924 r. został wyświęcony na księdza w archidiecezji lwowskiej (obrządku łacińskiego). Brat jego Jan był również księdzem archidiecezji (wikariusz w Złoczowie, późniejszy proboszcz, biskup-nominat lwowski w 1962 r., wyświęcony tajnie w Gnieźnie w 1967 r.). Włodzimierz był wikarym w Żółkwi, administratorem w Wełdzirzu, kapelanem w Niżniowie, kierownikiem zakładów wychowawczych we Lwowie (1930–1935), proboszczem w Zimnej Wodzie pod Lwowem. 17 kwietnia 1939 r. mianowano go proboszczem parafii św. Marii Magdaleny, największej lwowskiej parafii, jak pisał we wspomnieniach.
Po wybuchu wojny zajął się, jak inni księża na polecenie abpa lwowskiego Bolesława Twardowskiego, pracą społeczną i opiekuńczą. Z duchownymi organizował również przez kilka miesięcy konspiracyjne nauczanie religii w mieście oraz na życzenie Twardowskiego przyjął na terenie parafii kleryków zamkniętego przez Rosjan seminarium duchownego archidiecezji lwowskiej (15 lutego 1940 r.). Zasady katechizacji ustalił za zgodą Twardowskiego z abpem greckokatolickim Lwowa Andrzejem Szeptyckim, co dało później asumpt do oskarżeń NKWD o utworzenie polsko-ruskiej (ukraińskiej) konspiracji. Wikarym w jego parafii był ks. Tadeusz Fedorowicz, późniejszy kapelan wojskowy i jego podwładny, który w czerwcu 1940 r.dobrowolnie udał się na zesłanie z transportem ludności cywilnej. Natomiast Cieński, w imieniu którego Fedorowicz prosił o taką zgodę Twardowskiego, nie dostał.
Po zajęciu Lwowa przez Rosjan (22 września 1939 r.) pomagał w organizowaniu przerzutów żołnierzy polskich na Węgry i do Rumunii, zaś w grudniu 1939 r. po powstaniu pierwszych, konkurencyjnych wobec siebie lwowskich komórek Służby Zwycięstwu Polski (Warszawa) i Związku Walki Zbrojnej (Paryż), z polecenia Twardowskiego objął funkcję kapelana przy sztabie ZWZ, to jest w Komendzie Obszaru nr 3 ZWZ we Lwowie (tzw. ZWZ-1, inicjatywa paryska). Przyjął pseudonim „Pomian” (herb Cieńskich). Współpracował m.in. ze Stanisławem Strowskim „Turzymą”, kurierem ZWZ z Paryża, który 9 grudnia przywiózł do Lwowa rozkazy organizacyjne o utworzeniu związku (aresztowany w styczniu 1940 r. i skazany na śmierć, doprowadził do wielkiej wsypy), z zaprzysiężonym przez Strowskiego dowódcą ZWZ-1 (od 9 grudnia 1939 r.) płk. Władysławem Żebrowskim ps. „Żuk”, z jego zastępcą (zapewne chodzi o ppłk. Karola Dziekanowskiego), z księdzem obrz. ormiańskiego Adamem Bogdanowiczem, członkiem Komisji Skarbowej Komendy. Współpracował również, jak wynika z jego wspomnień, z dowódcą SZP (od 22 grudnia), a następnie tzw. ZWZ-2 (od drugiej połowy stycznia 1940 r.) ppłk. Janem Maksymilianem Sokołowskim „Trzaską” oraz jego szefem sztabu mjr. Aleksandrem Alfonsem Klotzem „Niewiarowskim”. We wspomnieniach Cieńskiego wśród współpracowników pojawia się także pułkownik (?) Dąbrowski (pseudonim?) oraz Dąbska, być może Aleksandra Dąbska-Rudecka, prezes związku zawodowego pielęgniarek we Lwowie, organizująca w ramach półlegalnej Ochotniczej Straży Bezpieczeństwa, a następnie w konspiracji przerzut żołnierzy do Rumunii i na Węgry. Włodzimierz Cieński pisał, że zajmował się głównie pracą duszpasterską – przyjmował przysięgę od nowych członków, spowiadał i odprawiał msze święte. Według literatury był zaś szefem duszpasterstwa lwowskiej Komendy Obszaru (ZWZ-1), kierownikiem jej Wydziału Opieki Społecznej oraz przedstawicielem duchowieństwa rzymskokatolickiego z upoważnienia Twardowskiego w działającym przy komendzie Komitecie Społeczno-Politycznym (Komitet Narodowy, Komitet Polski). Miał również styczność z częścią tzw. skarbu poznańskiego, przechowywanego w lwowskim klasztorze dominikanów, oddanego przez nich do dyspozycji komendy (w pieczy Komisji Skarbowej, na czele której stał ks. ppłk Józef Panaś). O jednym ze spotkań na plebanii z Księdzem Cieńskim tak wspominała Władysława Piechowska ps. „Włada”, będąca członkiem konkurencyjnego ZWZ-2:
„Szkodliwości dwutorowej pracy rozumieją obie grupy – prowadzone pertraktacje w celu połączenia roboty nie doprowadzają do skutku (osobiście miałam dwie rozmowy z płk Żebrowskim w mieszkaniu ks. Cieńskiego, drugą u adwokata [Antoniego] Konopackiego) i uważam, że ze strony płk. Żebrowskiego główną przyczyną były szalone ambicje osobiste i wpływ jego otoczenia, z jednej strony są sprawy personalne, płk Żebrowski nie cieszy się dobrą opinią w społeczeństwie lwowskim, ma za sobą wyrok sądowy, brak mu również umiejętności pracy konspiracyjnej. W naszej grupie przydzielony do Warszawy mjr Klotz ma najgorszą opinię w społeczeństwie lwowskim z okresu swojej pracy w administracji państwowej, ponieważ jednak jest jednym z lepszych oficerów i zdolniejszych organizatorów, płk Sokołowski nie chce z niego rezygnować. Żadna z grup nie posiada potrzebnego autorytetu” (Władysława Piechowska, Początki ZWZ–AK we Lwowie, „Więź” 1988, nr 6, s. 117–118, za: Bartłomiej Gajos, Za pierwszego sowieta, czyli polska konspiracja na Kresach 1939-1941, http://historia.org.pl/2010/05/04/za-pierwszego-sowieta-czyli-polska-konspiracja-na-kresach-1939-1941/).
Osoba Cieńskiego pojawia się i we wspomnieniach Karoliny Lanckorońskiej:
„A wiadomości z tamtej strony Sanu były hiobowe. Radio ciągle donosiło o coraz to nowych wysiedleniach ludności polskiej z Pomorza i z Poznańskiego do Generalnej Guberni, jak Niemcy nazwali tę część Polski. Rok 1940 rozpoczął się dla mnie pod znakiem nowym. Drugiego stycznia złożyłam przysięgę wojskową, jako członek ZWZ – Związku Walki Zbrojnej. Od dawna pragnęłam należeć do organizacji wojskowej, lecz decyzja się opóźniała, bo związki tajne wyrastały spod ziemi jak grzyby po deszczu, ale wiele z nich nosiło wyraźne piętno partyjniactwa. Dopiero gdy mi się udało wreszcie stwierdzić, że jest organizacja wojskowa, która podlega Naczelnemu Dowództwu we Francji, rozpoczęłam starania o przyjęcie, uwieńczone złożeniem przysięgi na krucyfiks, 2 stycznia, na ręce pułkownika Władysława Żebrowskiego. (...) Ale wówczas, owego 2 stycznia 1940 roku, pojęcia o tym wszystkim nie miałam. Wiedziałam tylko, że jestem przyjęta i że będę pracować. Na razie roboty nie było prawie żadnej, zestawiałam biuletyny radiowe, co parę dni odbywały się u mnie zebrania oficerów, to odprawy, to narady i pertraktacje z innymi grupami. Z ludzkich spotkań owych dni pozostał mi w pamięci i sercu jeden człowiek. Nie był zawodowym wojskowym. Ze wszystkich, z którymi miałam wówczas do czynienia, miał wolę najsilniejszą i najbardziej twardą, najbardziej zimną i roztropną zarazem; był to proboszcz kościoła św. Marii Magdaleny, ksiądz Włodzimierz Cieński. Jemu się teraz zwierzyłam z własnej reakcji dla mnie samej niezrozumiałej a bardzo silnej. Na odprawy w moim mieszkaniu przychodził wysoki major »Kornel«, którego widok za każdym razem wywoływał we mnie gwałtowny wstręt, pomieszany z ordynarnym strachem, z trudem podawałam mu rękę. Gdy zresztą dziś po latach o początkach tej naszej konspiracji myślę, to mi bieleje włos. Owe zebrania stale powtarzały się w tym samym miejscu, u osoby notorycznie przez swe pochodzenie narażonej, w mieszkaniu, które nie miało drugiego kuchennego wyjścia, a było ciągle nawiedzane przez władze, o czym oczywiście regularnie meldowałam przełożonym. Nie dość na tym. Pułkownik Żebrowski wkrótce u mnie zamieszkał, a zebrania odbywały się nadal! (...) Dziś, gdy piszę te słowa, mam serce pełne wdzięczności dla Woli Wyższej, która wówczas pokrzyżowała owe nierozumne plany i pozwoliła mi w ten sposób pozostać i pracować w Kraju jeszcze dwa lata. Lecz wówczas trzeba było czekać, a to właśnie było najgorsze. Starałam się w miarę możności wykorzystać czas i przygotować robotę za granicą. Na razie chodziło o pierwszy etap – o Rzym. Odzyskawszy łączność z księdzem Włodzimierzem Cieńskim, kazałam go zapytać, czybym się mogła z nim przed wyjazdem zobaczyć, gdyż jadąc do Rzymu, chciałabym mieć informacje i dyrektywy, co powiedzieć w Watykanie. Pewnego dnia ks. Cieński dał znać, że będzie na Poczcie Głównej o piątej po południu, że go Wisia Horodyska ma stamtąd zaprowadzić do mnie.Przygotowałam więc szereg pytań i czekałam z niecierpliwością na człowieka, do którego czułam tyle zaufania. Byłam pewna, że ta rozmowa pożegnalna, na której mi tak zależało ze względów osobistych, da mi wskazówki decydujące co do pracy informacyjnej, do której się przygotowywałam. Minęła godzina szósta – nie przyszedł nikt. Wreszcie około siódmej zjawiła się Wisia, była jednak sama. Popatrzyłam na nią i powiedziałam:
»Cieński aresztowany?«. –
»Tak«.
Z jej wiadomości wynikało, że został zabrany po południu z własnej kancelarii parafialnej, w sutannie, jak tego pragnął. Mawiał bowiem nieraz do mnie »Wezmą mnie kiedyś na pewno, byleby wzięli w sutannie. Teraz trzeba nieraz chodzić po cywilnemu, żeby ludzi nie narażać, do których idę, a ja nie mam ochoty przejechać się w głąb Rosji w tym przebraniu«” (Karolina Lanckorońska, Wspomnienia wojenne, cytat za stroną internetową http://www.lwow.home.pl/karolina.html).
Aresztowany został przez NKWD 17 kwietnia 1940 r. w kotle na plebanii kościoła św. Marii Magdaleny wraz z – już raz, w styczniu, aresztowanym i wypuszczonym z więzienia – mjr. Emilem Macielińskim „Kornelem”, komendantem Okręgu Lwów-Zachód ZWZ-1. Wraz z aresztowanymi członkami sztabu NKWD przejęło archiwum i kasę organizacji („Kornel”, zwolniony trzy dni potem, jako agent NKWD został komendantem lwowskiego obszaru ZWZ). Trwająca kilka miesięcy akcja NKWD sparaliżowała wiosną pracę ZWZ-1. Z czternastu aresztowanych członków dowództwa trzynastu dostało kary śmierci (wykonane 24 lutego 1941 r.), zaś ZWZ-2 został poważnie osłabiony.
Okres pracy we lwowskim ZWZ, aresztowanie oraz czas śledztwa Ks. Cieński opisał w swoich wspomnieniach refleksyjnie (atmosfera), optymistycznie i ogólnikowo. Jednak po części odzwierciedla się w nich dramatyczna sytuacja konspiracji lwowskiej, przeżartej od góry przez agenturę NKWD i naznaczonej walką konkurencyjnych ośrodków:
„I w tym czasie dla nas kapłanów powstaje nowa praca i nowe zadania. Otóż we Lwowie powstaje Związek Walki Zbrojnej (ZWZ), który później stanie się podstawą Armii Krajowej (AK). Ludzie widzą zagrożenie i widzą potrzebę przeciwdziałania. I jedynego ratunku ocalenia szukają w Kościele i organizacjach. Ludzie Kościoła są pełni poświęcenia – jak wspomniałem – i pracują dla sprawy wspaniale. Chociaż nieraz są to prace osobiste poszczególnych księży czy osób oddanych Kościołowi. Zresztą wszyscy jesteśmy złączeni w Kościele. Organizacje z początku legalne musiały z czasem przejść w ruch podziemny. Ruch podziemny bardzo bogaty id początku do końca był związany z Kościołem. Wielu też księży rozpoczęło pracę z ZWZ. Z polecenia abpa Twardowskiego objąłem funkcję kapelana przy sztabie ZWZ. A więc nowe prace w Ruchu Podziemnym: przysięgi, zebrania, tajne kontakty, lub też nawiązywanie nowych kontaktów z różnymi osobami. Praca tajna i bardzo niebezpieczna, zwłaszcza, że ludzie byli różni. Nawet pomiędzy Polakami czystej krwi. Jeśli chodzi o zdrady, nie były one częste, ale i nawet najbardziej pewni i wytrwali pod wpływem »badań« – tortur mogli ulec przemocy i »wsypywali«. Podstawy konspiracyjne nakazywały zmieniać nazwiska i daty urodzenia, jednak i to nie zmniejszało ryzyka w stopniu dostatecznym. Byliśmy bardzo ostrożni. Może najmniej księża, którzy poświęcali swoje życie, ale dowództwo, i odpowiedzialni za naszą pracę, są bardzo ostrożni. Zresztą to oni są najbardziej zorientowani w sytuacji. Z tego co ja mogę się zorientować, jest wielu donosicieli, wielu kolaborantów z sowieckimi władzami administracyjnymi. Jest wielu tzw. »szpicli«, wszędzie donoszą. Chociaż możemy liczyć na wielu dzielnych ludzi i bardzo czynnych, jak pl. [pułkownik?] Dąbrowski, pl. Żebrowski i inni. Ale sam Lwów nie jest ten sam co przed wojną. Wszystko się zmieniło, i to po upływie paru miesięcy. A po tzw. »wyborach« jest jeszcze gorzej. Nie można liczyć na ludzi. Zresztą nie wszystkich. Ale i też ogółem nie wszyscy są odpowiedzialni i solidarni. To nie ten sam Lwów co ongiś. My, dawni mieszkańcy Lwowa, chcemy ze wszystkich sił czuć się mieszkańcami tego pięknego miasta. Chcemy walczyć, chcemy poświęcić się sprawie Ojczyzny! Jesteśmy zewsząd otoczeni przez obce nam siły. Zresztą coraz bardziej czuwa i ciąży nad nami Narodnyj Komissariat Wnutriennich Dzieł [wnutriennich dieł], czyli osławione NKWD. Stąd też sprowadzają się do nas na siłę bolszewicy, z całymi rodzinami i zajmują coraz to więcej i więcej mieszkań, wciskają się w nasze domostwa i w nasze życie. Po prostu chcą nas ogarnąć! Z początku są to sprawy sporadyczne lub nieznaczne, potem czujemy ich obecność, a wreszcie wypierają nas z naszych miejsc, i w końcu wysyłają w głąb Rosji. Szpiedzy są wszędzie, a wywożonych do Rosji jest coraz to więcej i więcej. Już teraz widać gołym okiem. Już teraz odbywa się to bez ukrywania. Wywozi się i już. Takie jest życie codzienne. Nawet towarzyszymy wywożonym. Zwłaszcza księża, nie tylko że towarzyszą wywożonym, ale chcą dzielić ich los. Chcą z nimi jechać w nieznane, razem ze skazanymi na wygnanie. I to nie dla sportu czy przygody, ale z prawdziwego powołania kapłańskiego. Tak na przykład ks. Fedorowicz wiele razy usiłował dostać się do wagonu razem z wywożonymi. Ostatni raz już jakaś pielęgniarka miała go zapisać do lekarskiej komisji szpitalnej i jako jej członek miał potem spełniać swoją misję. Niestety, i ten sposób nie powiódł się. Kontrole były bardzo dokładne. Potem ksiądz Fedorowicz będzie pracował ofiarnie w naszej służbie wojskowej i naszej misji, zgodnie z powołaniem, do końca (będę o tym wspominał przy wyjeździe naszej Armii ze Związku Radzieckiego). W każdym razie było wiele przykładów poświęcenia księży, którzy opuszczali nas i wyjeżdżali z ludźmi wysiedlonymi. Tych przykładów było wiele, jak wspomniałem, i nie sposób ich wymieniać. Wszyscy księża i świeccy spełniają swe zadania. Wszyscy są razem i pracują w jedności.
Nasza organizacja zaczynała nabierać rumieńców i czyniła wyraźne postępy. Czujemy się teraz pewniej i lepiej. Dowódcą ZWZ został mianowany gen. Sosnkowski, oczywiście przebywający poza Krajem. Cały kraj jest podzielony na okręgi, a na nasz okręg 36 [obszar nr 3] mianowany jest gen. Tokarzewski i jego zastępca pl. Rudnicki. Oczywiście są to sekretne rozmowy i tajne decyzje, które sprawiły nam radość, nie będziemy już samotni, ale złączeni z Warszawą i dowódcą kraju pl. Roweckim (pl. Rowecki objął dowództwo po gen. Tokarzewskim, został mianowany dowódcą Okręgu Warszawskiego, a tym samym i całego kraju). Tymczasem we Lwowie są czynni i bardzo dobrze zorganizowani pl. Trzaska i Niewiarowski, nasz dowódca pl. Żebrowski – na razie odpowiedzialni za nasz okręg. Ja jako kapelan znam wiele osób należących do organizacji ZWZ. Przychodzi ich coraz więcej, może ludzie niepewni, nie wiem. Spełniam tylko zadanie kapelana. To jest przyjmuję przysięgi, spowiadam i odprawiam Msze św. Nie jest to dużo jak na naszą organizację, ale już i to jest bardzo niebezpieczne ze względu na znajomość wielu informacji i nazwisk, zwłaszcza nazwisk, które już się mnożą w setki, a które ja znam. Czy do wszystkich można mieć zaufanie, że nie zdradzą? W czasie śledztwa i w czasie tortur nikt nie jest pewny. Ja również. Nie jestem pewny czy w czasie śledztwa nie zacznę »sypać«, jak to się mówiło wtedy. Boję się śledztwa. W czasie nocy bezsennych rozmyślam jak się zachować w razie aresztowania. Nie mogę powiedzieć, że znajduję rozwiązania idealne. Być może najlepiej byłoby wyjechać, zostawić cała sprawę i organizację podziemną, i te niespokojne prace. Ale przecież nie oto chodzi. Chcę działać, jestem wciągnięty z własnej woli w zadania, które muszę wykonać do końca. Aby tylko przetrwać to najgorsze, to niepewne, to wyczerpanie nerwowe i oczekiwanie.
I wreszcie najgorsze przewidywania, obawy i nocne koszmary stały się rzeczywistością.
Po Świętach Wielkanocnych, jak zwykle rano odprawiłem Mszę św., a potem wykonywałem inne obowiązki duszpasterskie. Ale tego dnia, tj. 17 kwietnia 1940 r. było to zupełnie inaczej. Ten dzień, to moja pierwsza rocznica objęcia parafii św. Marii Magdaleny. Może to nieważne, ale w kapłańskiej posłudze takie daty się pamięta i ja tego dnia byłem pod wrażeniem, gdyż to już rok jak objąłem obowiązki w największej parafii we Lwowie, i to od roku trwałem wraz z innymi księżmi na placówce frontowej. A szczególnie dziś, w tym momencie zdawałem sobie sprawę, że jesteśmy na froncie.
W tym dniu miałem uroczystość prywatną I Komunii św. w mojej rodzinie. Bowiem w czasie Mszy św. udzieliłem I Komunii św. mojej bratanicy Jadwidze, córce Stanisława i Jasiowi, synowi Ewy z domu Łosiównej. Przed południem zaś miałem udać się z ks. Fedorowiczem do pociągów odjeżdżających z wywożonymi, gdyż zamierzał on wyjechać razem z deportowanymi. Miałem mu załatwić ten wyjazd przez jedną pielęgniarkę, by razem z komisją lekarską mógł go zrealizować. Niestety, ten misyjny zamiar ze względu na kontrole NKWD nie udał się. Ks. Fedorowicz – jak już wspominałem – został. Nie mogłem mu pomóc. Wróciłem więc na plebanię, zwłaszcza, że miał być obiad z racji uroczystości rodzinnej. Na obiad przyszedł też mój brat, ks. Jan Cieński, który w tym czasie był wikariuszem w Złoczowie. (...)
Po południu miałem umówionych wiele spotkań. Ale mając jeszcze pół godziny czasu, na chwilę położyłem się. Wtem usłyszałem wielki hałas. Otworzyły się gwałtownie drzwi od korytarza. Weszło brutalnie trzech bolszewików, wołając bym podniósł ręce do góry – »ruki w wierch« – krzyczeli bez przerwy. Wstałem z łóżka i podniosłem ręce do góry. A jeden z nich w cywilnym ubraniu, z ogromną gwiazdą na piersiach oświadczył bez ceremonii: »Jesteś aresztowany«. Nawet nie powiedział »jesteście« – według zwyczaju radzieckiego. Oczywiście nie było mowy o tytułowaniu per ksiądz, czy pan itp.
»To dobrze« – odpowiedziałem machinalnie, nie zdając sobie na razie sprawy z grozy sytuacji. Zresztą byłem jak zamroczony. »Zobaczymy czy dobrze« – odrzekł z pewną złośliwością. Rozkazali mi usiąść na krześle na wprost drzwi otwartych na korytarz. W tej pozycji miałem pozostać do końca ich złowrogiego pobytu na plebanii. W tym czasie czyniono w całym domu rewizję. Plebania była już pełna obcych ludzi o groźnym wyrazie twarzy.
Jak powiedziałem, miałem dziś wiele umówionych spotkań w różnych sprawach. Pretekstem były sprawy metrykalne. Ale niezależnie od tłumaczeń wszystkich przybyłych zatrzymywano. Nawet ludzi, którzy przyszli do mojej bratowej, chociaż ich oddzielano do innych pokoi. Po prostu plebania stała się przykładowym »kotłem«, jak się mówiło podczas okupacji i wszyscy przychodzący wpadali w pułapkę\"
2. Wspomnienia więzienne
\"Siedząc na wskazanym krześle, powoli domyślam się kto mnie zdradził. Byłem często nieostrożny. Stąd wiedzą o moim rozkładzie czasu i pracy. Wszystkie osoby przychodzące są więc systematycznie selekcjonowane, a funkcjonariusze NKWD robią to świadomie i dokładnie. Kiedy przyszedł Ks. Fedorowicz, by nie mógł kontaktować się z innymi osobami, rozkazano mu usiąść na krześle naprzeciwko mnie. Nie patrzę na niego, ale kątem oka widzę jak zasłania się tajemniczo kapeluszem i połyka jakieś papierki.
Inni, którzy przychodzili, byli w sposób brutalny kierowani do różnych pomieszczeń. To wszystko w zależności od moich kontaktów z nimi, tak myślę. Wszystko odbywa się jak w wyreżyserowanym filmie.
Myślę, ze orientują się z kim pracuję, jaki jest plan mojej działalności duszpasterskiej, z kim się spotykam. Może, nie daj Boże nie wiedzą wszystkiego, choć mam wrażenie, że jednak są poinformowani dokładnie.
Przychodzi młody akademik, któremu wyznaczyłem bardzo ważne spotkanie. W tym momencie wolałbym, żeby nie przyszedł, jak zresztą inne poprzednie osoby. On dziwnie nie został przydzielony do żadnej grupy zatrzymanych, tylko chodził nerwowo po korytarzu. Ktoś zadzwonił, pewnie nowy przybysz. Stojący przy drzwiach enkawudysta otworzył je, a młody człowiek, roztrącając wszystkich stojących przy drzwiach, wybiegł na ulicę, a za nim dużo enkawudystów. Posypały się strzały i zaległa śmiertelna cisza. Po nim już nikt nie przyszedł, ten młody człowiek był ostatnim z umówionych. Kto dzwonił? – nie wiem. Skończyło się długie oczekiwanie. Nie przyprowadzono już nikogo. W tej chwili nie wiedziałem i nie mogłem wiedzieć co działo się na zewnątrz, czy zatrzymano tego młodego akademika. Nic, głucha cisza! Następnie kazano mi się zbierać do wyjścia. Nie wiem czy Ks. Fedorowicz miał taki sam rozkaz. Odbywało się to w pośpiechu i nawet nie mogłem się zorientować co do losu pozostałych zatrzymanych. Najbardziej niepokoił mnie ten młody akademik. Żal mi go było, taki młody i pełen zapału. A może udało mu się zbiec? Z tymi myślami wszedłem do pokoju mojej bratowej, by się pożegnać, na to mi pozwolili. Nie pozwolili zabierać ze sobą żadnych rzeczy. Bratowa jednak podała mi moje futro. Serdecznie pożegnałem się z dziećmi mego brata, które jeszcze były w łóżeczkach, odbywając poobiednią drzemkę. Nie spały, nie mogły spać. W domu było pełno enkawudystów. (...)
Pospiesznie opuściłem mój dom, moich bliskich i kochanych. Nie wiedziałem i nie mogłem wiedzieć, że już nigdy w życiu nie będę mógł wrócić nie tylko do mego domu, ale do rodzinnych stron, ani do miasta Lwowa, ani do mojej parafii. To wszystko w tym momencie zostało stracone i to nie z mojej woli, ale z woli innych – z woli zaborców. (...)
Przesłuchania te trwały przez cały maj i połowę czerwca. Od razu spostrzegłem, że oni już wiedzą o organizacji, znają nazwisko dowódcy i wiedzą o łączności z zagranicą, nie znają jeszcze nazwisk członków, składu kierownictwa, nie wiedzą też o tym jak rozwinięta jest organizacja w kraju i jaki jest kontakt między poszczególnymi komórkami,
Wówczas ułożyłem sobie plan, że o samej organizacji będę mówił, ale muszę chronić nazwiska i taić wszystko o aparacie organizacyjnym na miejscu. I tego się trzymałem. Na początku przeczyłem, że należałem do organizacji ZWZ z grupy pułk. Żebrowskiego. Ułatwiło mi sprawę to, że ks. Bogdanowicz przy pierwszym spotkaniu powiedział o mnie: »on nie jest członkiem, ale tylko sympatykiem organizacji«. Potem skonfrontowano mnie z zastępcą komendanta Żebrowskiego, który trzęsąc się wszedł do pokoju, był całkiem wykończony nerwowo. Zapytany, czy mnie zna, odpowiedział, że tak, a na pytanie czy byłem członkiem organizacji odpowiedział twierdząco, wymieniając moje w organizacji stanowisko. Zaprzeczyłem przy nim podanym przez niego informacjom, ale on obstawał przy swoim. Kiedy go wyprowadzili powiedziałem, co w dalszym śledztwie bardzo mu ułatwiło obronę mego stanowiska: »Z tego wygląda, jak go skatowaliście, że teraz mówi co tylko zechcecie«. Wtedy pomyślałem: ile człowiek może wytrzymać cierpień. Nie wszyscy wytrzymali, to prawda. Ale czy można się dziwić? Jakiś czas trzymałem się stanowiska, że do organizacji nie należałem, ale ostatecznie czyjeś zeznania dały możność władzom śledczym udowodnienia mi, że jestem członkiem ZWZ. Wtedy przestałem się już przed tym bronić, mówiłem jednak, że jako księdzu powierzono mi opiekę nad uchodźcami, co było prawdą, a że do innych spraw się nie mieszałem. I to jednak było niełatwe, gdyż cudze zeznania ciągle w szczegółach podkreślały mój udział w sztabie. (...)
W śledztwie we Lwowie starałem się ukrywać wszystkie nazwiska członków i niczego poważniejszego ode mnie się nie dowiedziano, bo dane organizacyjne, zależność od rządu w Paryżu i pośrednio od Rumunii – te rzeczy znali. Udało mi się udawać naiwnego, poza sprawą złota u Dominikanów, które jednak całe zostało wykryte. (...)
Jednego dnia [na Łubiance śledczy] Mazur otworzył teczkę z moimi aktami i wyciągnął stamtąd przepustki zezwalające na przejazd do okręgu nadgranicznego z podpisem Komitetu Robotniczego ze Lwowa. Otrzymałem je od p. Dąbskiej dla celów organizacyjnych i dałem je do przechowania kucharce, a trzy z nich spaliłem. Było to oskarżenie poważne, świadczące o mojej działalności, jak i o tym kto w Komitecie Robotniczym dawał takie przepustki. Kiedy mi to pokazali i zapytali skąd to mam, nie chcąc p. Dąbskiej, w języku okupacyjnym »wsypać«, odpowiedziałem, ze od organizacji. Jednak mi nie uwierzyli mimo stałego trwania przy tej odpowiedzi.
Pewnej nocy, podczas przesłuchania, powiedzieli mi wprost, że mi je dała p. Dąbska. Później dowiedziałem się, że jakimś cudem p. Dąbska nie była aresztowana w związku z tymi przepustkami.
W oskarżeniu, na podstawie którego otrzymałem wyrok śmierci, sprawa tych przepustek była dokładnie opisana i podana w werdykcie jako jeden z motywów wyroku. Przy jednym z przesłuchań powiedziano mi wprost: »Ty wiedziałeś, że będziesz aresztowany«. Odpowiedziałem: »Wiedziałem o tym istotnie«. Dalej zarzucano mi, że miałem jakąś łączność z NKWD we Lwowie, czemu stale przeczyłem i co było powodem bardzo przykrych sposobów przesłuchiwania nocnego. Nie zmieniłem jednak zaprzeczeń nawet kiedy przyszedł mnie przesłuchiwać jakiś starszy, z jednym zębem, imputując mi, i to w ostry sposób, że miałem łączność szpiegowską z ich policją” (Włodzimierz Cieński, Z dziejów polskiego duszpasterstwa wojskowego (Wspomnienia z lat 1941–1945 od Związku Radzieckiego do Wielkiej Brytanii), cz. I: Duszpasterstwo wojskowe w Związku Radzieckim 1941–1942, „Duszpasterz Polski Zagranicą” 1985, nr 2, s. 294–299, 301–302, 306 – pominąłem przypisy autora).
Więziono go we Lwowie na Zamarstynowie, następnie na moskiewskiej Łubiance, w Lefortowie pod Moskwą i w moskiewskich Butyrkach. W czasie śledztwa, zakończonego oficjalnie 8 maja 1941 r., był torturowany, zaś 7 czerwca skazano go na śmierć. W więzieniach kontynuował pracę duszpasterską.
Po układzie Sikorski–Majski został ułaskawiony i zwolniony 15 sierpnia 1941 r. 2 września zgłosił się w Moskwie do generała Władysława Andersa, świeżo mianowanego dowódcą Armii Polskiej w ZSRR, zaś następnego dnia Anders mianował go szefem duszpasterstwa wojskowego (dziekanem) armii. W sierpniu 1942 r. Ks. Cieński wraz z ostatnim oddziałem opuścił ZSRR, przechodząc do Iranu (Armia Polska na Wschodzie). Z oddziałami II Korpusu Polskich Sił Zbrojnych przeszedł cały szlak bojowy (kampania włoska w latach 1943–1945).
W październiku 1946 r. wraz z wojskiem przybył do Wielkiej Brytanii, gdzie, po demobilizacji oddziałów, pracował jako kapelan w ośrodkach polskich m.in. w Manchester, Cambridge i Londynie. Był jednym z założycieli Instytutu Polskiego Akcji Katolickiej (1947) i jego asystentem kościelnym (1948–1955), a także asystentem Katolickiego Ośrodka Wydawniczego Veritas. Odmówił po wojnie przyjęcia funkcji w rządzie polskim na uchodźstwie i w 1955 r. wstąpił do cystersów-trapistów w normandzkim opactwie w Bricquebec. Zaskakującą decyzję uzasadnił m.in. koniecznością modlitw za Rosję. Zmarł 20 stycznia w Bricquebec i tu spoczął na cmentarzu zakonnym.
Jacek Żurek
Bibliografia: